Mariusz Pisarski
Szum suchego lodu wypełnia pomieszczenie, włączają się lasery. Potargane piksele wyciekają z głośników i rozlewają na ekranie, gdzie mączaści politycy z kolorowych prowincji wystawiają się jak barany na ostrzał słów i kolorów. Pod ekranem Łukasz Podgórni i Leszek Onak, przyczajeni za klawiaturami niczym komandosi z jednostki specjalnej, rozglądają się po sali, rozczesują laserami ostatnie kołtuny zwątpienia i rozgrzewają atmosferę, albowiem główny punkt programu dopiero przed nami.
Na scenę wchodzi Puldzian. Enigmatyczny pan z pieskiem, którego widujecie na Plantach, zamienia się w szczupłą, półnagą divę, przypominającą Martina Lee Gore’a w czasach szczytowej formy. Czy słowa, które wychodzą z ust kościstego slamera, komentują zglitchowane mezaniny na ekranie, gęstniejącą atmosferę na sali, życie artystyczno-literackie grodu Kraka, czy też są nie do końca szczerą daniną spłacaną bogowi wyglądu? Nie czas na roztrząsanie tego. To dopiero początek. Podgórni i Onak kierują swoje laserowe ostrza na pląsającego Puldziana, a ten odsłania pierś i wypina sutek, wabiąc ku niemu dwie czerwone strugi, które niczym macki ogromnego, kosmicznego pająka zabawiają się nim teraz jak odurzoną muchą. Pomruki na sali przechodzą w pojedyncze gwizdy, choć słychać też achy, słychać ochy, a pewna młoda, blada fanka literackiego eksperymentu pokrzykuje coś nieskładnie i niecenzuralnie. Siedzący na widowni Roman Bromboszcz z zażenowania chowa się pod płaszcz małżonki. „Co ja wam takiego rozbiłem?” – zawodzi autor ostatniego dobrego manifestu w literaturze polskiej, w akcie podkurwionego rozczarowania.
Dokładnie w tym opłakiwanym przez Romana momencie kończy się (krakowska) poezja cybernetyczna, a zaczyna cyberżulerstwo. Od tej pory nic już nie będzie tak, jak było, i nie ma czego opłakiwać – naturalna kolej rzeczy. Aby lepiej rzecz tę zrozumieć, cofnijmy naszą kompletnie zmyśloną taśmę o kilka scen i wyobraźmy sobie, że występ Puldziana, jako metroseksualnej bogini smaganej laserami przez Podgórniego i Onaka, to zaledwie rozgrzewka. Otóż gdy Puldzian ruchem rozgrzanej jaszczurki wpełza pod konsoletę, by zapalić jointa, pośrodku sali, spod kłębów chemicznych obłoków, w aureoli fluorescencyjnego, karnawałowego pióropusza, wyłania się mistrzyni memów Joanna Dziwak. W jednej ręce brokatowa królowa trzyma drżący pejcz, wokół drugiej owija się smycz, na której końcu kręci się Michał Radomił Wiśniewski. Spod podłogi, po obu stronach tej zaskakującej anty-piety wytryskują sztuczne ognie. Słychać skomlenia i poszczekiwania, coraz większy chaos odliczany jest uderzeniami pejcza. Onak i Podgórni szczytują. Na ekranie wulgarne mangi i komunistyczne komiksy mieszają się z frytkami, jajecznicą i wymiotującymi samorządowcami PiS-u z Podlasia, realistyczne zbliżenia na rzygowiny synkopowane są przebitką na Ostatnią Wieczerzę. Nie! To nie da Vinci, to nawet nie Jezus, to Jaś Kapela w otoczeniu kruczowłosych chłopców z Hamasu o jagnięcych spojrzeniach, z których jeden, złączony z nim mistyczną literą V, przekazuje mu świętą shishę – znak ostatecznego pojednania ultra-lewicy z ultra-prawicą („Pokaż mi śniegi, zjedź ze mną po białej łące…”), zapowiadający nieuchronną, podstępną rzeź gejów…
O ile pierwsza część opisywanej sceny, wyssanej z palca, a w najlepszym wypadku perwersyjnie podkolorowanej, mogłaby się wydarzyć (ta z Puldzianem w roli głównej), o tyle część druga, z Joanną Dziwak i jej pieskiem (Jaś Kapela był tylko na ekranie) – już nie. Choć zarówno Dziwak, jak i Wiśniewski działają w domenie cyfrowej (Hipsterski maoizm Joanny to przecież rodzaj literatury cyfrowej; z kolei Radomił nagrodzony został niedawno w Internetowym Turnieju Jednego Wiersza Ha!artu), to pod cyberpoetyckim happeningiem raczej by się nie podpisali. Z tej głównie racji, iż zajmowana przez nich pozycja oraz aspiracje dryfują w innych kierunkach. I są to pola już ustanowione, o wyraźnych regułach gry i ustanowionej drabince nobilitacyjnej (literatura, publicystyka, komiks). Łyżka kuchenna politykowania, mała łyżka ekshibicjonizmu, szczypta szczęścia, kilka kropel znajomości – i już przesuwamy się z obrzeży do obszarów centralnych. Prędzej czy później jeden z wisichujków z wp.pl poszura do nas z mikrofonem, zapyta o te wlewy, o wstrzyki i hyc! – jesteśmy celebrytą i bierzemy kredyt na dom.
W polu literatury elektronicznej, dopiero raczkującej, chleb smakuje zgoła inaczej. Choć poeci cybernetyczni powinni się tu czuć jak w domu, pole to jest zaledwie poletkiem: kilkanaścioro krytyków i profesorów, kilkoro artystów starszego pokolenia, od zawsze majsterkujących przy każdym nowym nośniku, grupka trudnych we współpracy programistów-samotników, którzy od zawsze chcieli być pisarzami, garstka kiepsko opłacanych artystów-plastyków i dające się policzyć na palcach jednej ręki pisma regularnie zaglądające w cyfrowo-literacki stawik – to tyle. Ten ciekawy obszar daje się świetnie prezentować i promować. Piotr Marecki może opowiadać o dokonaniach naszych digeratów w Nowym Jorku i na MIT, Mariusz Pisarski w Paryżu i Londynie, autorzy mogą być czasem zaproszeni tu i tam, ale zarówno chleba, jak i po prostu życia pełną gębą z tego nie będzie.
Musielibyśmy jednak mówić o tradycyjnej poezji, by tak opisaną sytuację uznać za dramat i zacząć rozglądać się za sznurem. Poeta cyfrowy ma w swoim cybernetycznym rękawie solidnego asa. Dzięki temu, że pracuje w kodzie i ma pod nosem narzędzia wszędobylskiego metamedium, może wychodzić ze swojej pozycji w dowolnych kierunkach: w stronę pola muzycznego i artystycznego, na przykład. Zróżnicowanie terenu oferowanego przez to ostatnie jest imponujące: sztuka audio, sztuka wideo, sztuka nowych mediów, happening, instalacja. Przeciętny papierowy debiutant nie ma tam czego szukać, poeta cybernetyczny – owszem. Czy wiecie, dlaczego akuszerzy monokanałowych debiutantów chcą wam wmówić, że z poezją cybernetyczną to „nie tędy droga”? Właśnie dlatego.
Poeta cyfrowy, pod względem geolokacji, jest niczym Karmapa, inkarnowany lama z Tybetu, o którym wieść głosi, że w tym samym czasie działa nie tylko w ludzkiej formie i w naszym świecie, ale w wielu światach na raz. Jako że żyjemy w samsarze, nic nigdy nie będzie wiecznie słodkie i gładkie, zwłaszcza dla poety cybernetycznego. Zawsze pojawią się strażnicy podziałów muz, którzy powiedzą, że Bromboszcz jest cienki, że Puldzian tylko udaje, a Podgórni nie wie, co robi. Oczywiście patrząc zza własnego – weteranów sztuki wideo, korporacyjnych informatyków, pobrulionowych wiki-poetów – przepierzenia.
Nie do końca ufne nastawienie autonomicznych wysepek, między którymi – na płytkich, nadwiślańskich mierzejach interdyscyplinarności – brodzi nasz poeta cybernetyczny, ma swoje przełożenie na skalę rozpoznania, a ta, choć już potrafi budzić zawiść, zawsze może być ciut większa.
Prawdopodobnie stąd bierze się w obrębie poezji cybernetycznej narastające i coraz bardziej widoczne przesunięcie akcentów. Przybiera ono formę cyberżulerstwa. Z czym je jeść, jakie ma składniki i czy wypełnia nasze zapotrzebowanie na dzienną dawkę tlenu? Nie będę strzelał w ciemno, dużo się poza tym tekstem na ten temat powie. Ale kilkoma intuicjami podzielić się warto.
Na tym zakończę ten szkicowy, poprzedzony karnawałową rumbą, wstęp do teorii postawy cyberżulerskiej. W jakim kierunku się ona rozwinie – nie sposób przewidzieć. Zależało to będzie od dynamiki relacji pomiędzy trójką żuli: czy Podgórni wróci do Cage’a i neo-awangardy? Czy Onak złagodzi, czy zradykalizuje swoje algorytmiczne malwersacje kanonu? Czy Puldzian przemieni tych dwóch w marksistów? Przede wszystkim jednak zadecyduje publiczność. To bowiem dla niej całe to przedstawienie. Umizgi do kuratorów, krytyków i mecenasów są tylko metajęzykiem. Ze swojej strony zachęcałbym do ogólnopolskiej akcji „I ty przygarnij cyberżula”, w ramach której występy byłych poetów cybernetycznych, a obecnie poetów-cyberżuli, odbywać się będą w całym kraju, w co najmniej jednym ośrodku kultury na województwo. Skandale, wychodzenia z sali, brutalne dyskusje, interwencje policji, przymusowe eksmisje za rogatki miasta pokazałyby wtedy, na ile polskie społeczeństwo jest zwarte i gotowe na to, by – jak zapowiada proroczo Lev Manovich (słowami Julka Słowackiego) – przeanielić się w społeczeństwo software’u, a na ile pozostać chce pamiątką z celulozy.
Zdjęcia cyberżulerskiego performensu Rozdzielczości Chleba (Ha!wangarda, Kraków 2014) – Marcin Ryczek.
######
Materiał z cyberżulerskiego „Nośnika”: pobierz pdf, czytaj na Issuu (patrz niżej) albo przejdź do spisu treści
Rozdzielczość Chleba 2011-2018
Spędzaliśmy dużo czasu na Facebooku