Arkadiusz Wierzba
Na czym polega praca badawcza naukowca, który zajmuje się np. motywem księżyca w poezji Młodej Polski? (Są tacy!) Otóż naukowiec taki wciąż jeszcze rozpoczyna swój wysiłek badawczy od przewertowania kilkudziesięciu tomików poezji z tego okresu. Cierpliwie fiszkuje kolejne pozycje, podkreśla tropy lunarne, wypełnia stos rewersów w bibliotekach i czytelniach tego smutnego kraju. Jeśli jest choć trochę sprytny, wysyła tam z pewnością swoich asystentów (a każdy z nich biegnie tam z dziwnym zapałem inkasując miesięcznie góra 1500 zł i myśląc, że los się do niego uśmiechnął). Prawdziwy naukowiec przez duże „N” zajmuje się już tylko robotą koncepcyjną. Układa księżyce w tabelki, segreguje księżyce melancholijne, metafizyczne i księżyce pozbawione znaczeń, a efekty swojej pracy publikuje lub wygłasza w formie referatu. Można sobie wyobrazić, jak znacznie ułatwiłby sobie życie, gdyby posiadał elektroniczne zbiory poezji młodopolskiej. Gdyby ołówek zamienił na laptopa, tak jak jego przodkowie zamienili drogi i trudny w eksploatacji pergamin na papier, a gęsie pióra – na czcionki, o wiele wcześniej rezygnując z glinianych tabliczek i pisma klinowego. Tylko że wtedy być może okazałoby się, że cały jego wysiłek jest kompletnie bezwartościowy. Bo cóż to za wielka naukowa umiejętność – research?
Użytkownicy tego typu prac również z pewnością doceniliby cyfryzację produkcji naukowej. Choćby ze względu na przypisy. Czym tak naprawdę jest przypis, odsyłacz, jak nie linkiem? Adresem, pod którym można odnaleźć dany cytat w jego macierzystym kontekście, porównać ze sobą fragmenty, przeczytać komentarz itd. Przypis jest wynalazkiem skrojonym na miarę elektronicznych środków przekazu, choć powstał w epoce Gutenberga. Dlatego też niezbyt pasuje do przestarzałego modelu książki jako przedmiotu o określonej liczbie zadrukowanych stron, zamkniętych w dwóch okładkach. Nie spełnia swojej pomocniczej funkcji, jeśli redaktor publikacji zechce nas prowadzić za rękę, jak np. w kolejnych edycjach sygnowanych marką Biblioteki Narodowej. Bywa, że 90% tekstu na stronie zajmuje przypis. Niezbyt to wygodne, szczególnie, jeśli przypis ciągnie się przez kilka stron, co zdarza się u redaktorów rozkochanych w dygresjach i estetyce nadmiaru.
A słowniki, kodeksy, encyklopedie i leksykony? To właśnie te pozycje ukazują się najczęściej w wymiarach urągających wygodzie użytkowania. A przecież ich funkcja sprowadza się do przekazywania informacji na określony temat. Jaka przepaść dzieli funkcję search, która zbłądziła pod strzechy wraz z powszechnym dostępem do PC-ta, od mozolnego szukania słówek w książkowej edycji słownika? Ilekroć sięgam po wydany przez Universitas wyłącznie w wersji papierowej słownik słowacko-polski (jak na razie jedyny tak obszerny słownik tego języka na rynku), czuję bezsilną złość. Aby dowiedzieć się, co znaczy ta głupia píďalka, muszę przekartkować kilkadziesiąt stron pod literą „P”. Bywa, że rezygnuję na rzecz Google. Ze słownika papierowego w pracy tłumacza korzystam raz na kilkadziesiąt poszukiwanych pojęć. I to wyłącznie dlatego, że nie mam jego wersji elektronicznej. Bo tak chciał wydawca.
Jedynym powodem, dla którego nie mogę skorzystać z cyfrowej wersji najbardziej potrzebnych mi pozycji (w pracy) i ulubionych książek (dla przyjemności) jest właśnie lęk polskich wydawców. Wśród tych z pierwszej dziesiątki zajmującej się literaturą, na sprzedaż książek elektronicznych zdecydowały się jedynie: W.A.B., Muza, Prószyński i S-ka, Zysk i S-ka. W okopach świętej Trójcy pozostali wydawcy z Krakowa (Znak, WL), w tym także rewolucyjna, cyberpunkowa i postępowa redakcja
Ha!artu. W ofercie wydawnictwa znajdują się elektroniczne książki liberackie, ale brakuje cyfrowej odsłony flagowych pozycji, w tym cyfrowej wersji czasopisma o tej samej nazwie. Argumenty na poparcie tego anachronizmu powracają wciąż te same.
Nie wydajemy wersji elektronicznych, bo łatwo je zdefraudować, skopiować i splagiatować. Zabezpieczenia? Można je złamać. Dlatego największym, faktycznym wydawcą literatury pięknej i użytkowej pozostaje serwis chomikuj.pl, który pełni również funkcję biblioteki publicznej, co słusznie zauważył już redaktor serwisu swiatczytnikow.pl na konferencji poświęconej ebookom podczas tegorocznych Warszawskich Targów Książki. Z lęku przed jawnym piractwem wydawnictwa wspierają piractwo podziemne. Istnienie serwisu kolportującego nielegalne ebooki nie może być oczywiście argumentem za digitalizacją zasobów polskich księgarń. A jednak trudno zaprzeczyć, że jest to efekt nieżyciowej zupełnie polityki wydawniczej firm z tej branży. W USA, gdzie rządy sprawuje serwis amazon.com, można sprzedawać więcej książek elektronicznych niż papierowych (licząc łącznie edycje paperback i hardcover), mimo piractwa. Ale Polska to kraj niereformowalnych złodziei. Naprawdę?
W zestawie najczęstszych argumentów pojawia się oczywiście: „nie da się” lub jego łagodniejsza wersja: da się, ale to „bardzo trudne”. Na wspomnianej już tutaj konferencji argument ten przywołał przedstawiciel wydawnictwa W.A.B., które akurat znajduje się w elitarnym gronie wydawców książek elektronicznych. Dla każdego użytkownika edytora tekstu, programisty, webmastera, czy amatora-hobbysty, który zna podstawy języka HTML, wie czym jest XML i CSS, tego typu wypowiedzi brzmią wręcz oburzająco. Jakby ktoś próbował uzasadnić i wytłumaczyć swoje nieuctwo lub brak elementarnego przygotowania do rozmowy o tej właśnie branży. Bowiem stworzenie książki elektronicznej, jeśli posiada się już tekst w wersji cyfrowej, przy wykorzystaniu darmowego, legalnego i banalnego w obsłudze oprogramowania zajmuje nie więcej kilkadziesiąt sekund i jest o wiele prostsze niż skład do druku. Zarówno w formacie EPUB (promowanym np. przez pierwszą polską księgarnię zintegrowaną z czytnikiem, czyli księgarnię eClicto), jak i PRC lub MOBI (standard preferowany przez księgarnię amazon.com). Da się.
Cóż jednak, że się da, jeśli nikt nie czyta? – odpowiadają wydawcy, jak nikt inny zatroskani o poziom czytelnictwa w Polsce. I zamykają sprawę digitalizacji rynku książki, jakby nie zauważyli, że po raz pierwszy w branży elektroniki użytkowej pojawiły się gadżety skrojone bezpośrednio na potrzeby czytelnika, a tym samym promujące czytelnictwo książek i prasy. Po raz pierwszy gadżeciarstwo wspiera tak szlachetną praktykę, jak wodzenie wzrokiem po literkach. Wybór czytników na rynku międzynarodowym – ogromny. Od Kindle (dostępnego już w kilku wersjach), przez jego różne chińsko-tajwańskie klony, aż po polskie edycje iRiver oraz (podupadłe nieco) eClicto (o tabletach nie wspominając). Czytniki są coraz bardziej sexy, więc pożądanie i zainteresowanie budzić zaczyna także książka, a właściwie to, co o książce stanowi, czyli content. Nie zauważają tego tylko polscy wydawcy, których zadowala dystrybucyjny potencjał katakumb, czyli nakłady w ilościach śladowych. Dlatego symbolem aktywności i wyobraźni promocyjnej polskich bibliofili pozostaje akcja “Książka i Róża”. W ramach tej zabawy dołożyłbym jeszcze paragon na pergaminie. W hołdzie dla tradycji.
Ostatni argument, koronny: podatek VAT. Książka elektroniczna nie jest książką w świetle polskiej ordynacji podatkowej. Jest usługą, a więc nie dotyczą jej preferencyjne stawki VAT-u na książki (które i tak wzrosły z 0% do 5%) – 23% kwoty z okładki wędruje do wspólnej kasy. Problem w tym, że ten podatek, nawet przy uwzględnieniu najwyższej stawki, stanowi znikomą część ceny dla użytkownika końcowego. Większość pochłaniają koszty dystrybucji, czyli księgarnie. Według obliczeń „Gazety Wyborczej” (wydanie z 30 maja 2011 r.), aż 20-25 zł z papierowej powieści dostępnej za 40 zł to zysk firm kolportujących. Konkretny przykład: esej Umberta Eco „Nie myśl, że książki znikną”, wydawnictwo W.A.B., 2010 rok. Wersja w twardej oprawie, uwaga!, jest o 33 grosze tańsza od wersji elektronicznej, dostępnej w księgarni eClicto, choć koszty dystrybucji ebooka są praktycznie znikome. Jak to możliwe? Ponoć wszystkiemu winny jest właśnie VAT. Tylko, że 23% od 40 zł to raptem ¼ ceny. Gdzie reszta? Odpowiedzi ze strony wydawnictwa raczej się nie spodziewam. W sprawie Eco pisałem do nich zresztą z pretensjami, bo zamarzyła mi się ta książeczka właśnie w cyfrowej postaci, ale nie zamierzałem za nią dać 40 złotych. Pytałem, czemu to jest tak strasznie drogie? Do tej pory nie uzyskałem komentarza wydawcy w tej sprawie. Polityka cenowa wydawnictw i dystrybutorów, chórem narzekających na skandaliczny poziom czytelnictwa, to zresztą temat na odrębne, solidne łojenie po głowie.
Wszystkie uwagi o rynku książki odnoszą się w równym stopniu do czasopism, dla których internet powinien być przecież naturalnym kanałem dystrybucji. Tymczasem z prasy wielkonakładowej jedynie tygodniki „Polityka” i „Newsweek” konsekwentnie rozwijają się w tym kierunku. Znacznie szybciej proces ten przebiega w branży czasopism kulturalnych, choć i tu wiele jeszcze zostało do zrobienia. Z jednej strony mamy dwutygodnik.com, który oferuje swoim czytelnikom darmową wersję EPUB, z drugiej, na chybił trafił, „Lampę”, która nie oferuje żadnej wersji, i wreszcie z trzeciej: off-czasopisma w rodzaju „Pana Slawisty”, który zachowuje w wersji PDF czterokolumnowy układ strony, kompletnie nieużyteczny w czytaniu na laptopie lub czytniku – kolumny pełniły przecież dawniej ściśle praktyczną funkcję: umożliwiały wygodną lekturę niewygodnie wydawanej prasy. Jaką pełnią funkcję w czasopiśmie internetowym? Estetyczną, choć utrudnia to znacznie ich lekturę. Wspomniany periodyk nie jest tutaj żadnym wyjątkiem.
*
W moim niewielkim pokoiku trzy szwedzkie regały z marnych półfabrykatów z trudem mieściły uzbierane przez lata książki. Półki zapadały się coraz głębiej, a cieniutkie listewki nocnym skrzypieniem zapowiadały zbliżającą się katastrofę. Mogłem kupić nowy regał albo sprzedać część książek. Opcja numer dwa wydawała się korzystniejsza, bo ostatnie wakacje mocno nadwyrężyły skromny budżet. Przez lata żyłem w przekonaniu, że moje półki dźwigają całkiem słuszną ilość zamrożonego kapitału – jak papiery wartościowe lub biżuteria. Przetrzeźwiałem dopiero w antykwariacie przy Pijarskiej w Krakowie, gdy odmówiono mi przyjęcia kompletu powieści modnego przecież ostatnio Houllebecqa ze słowami: „Nie jesteśmy zainteresowani”. Wtedy i ja straciłem nagle zainteresowanie papierem, tym bardziej że już od kilku miesięcy czytałem niemal wyłącznie na otrzymanym w prezencie Kindlu.
Postanowiłem pozbyć się wszystkich książek, niezależnie od tego, czy posiadam je w wersji cyfrowej, sprzedając je partiami na aukcjach, na których pozwalałem sobie na luksus dyktowania niskich cen (a nawet urządzając w doborowym gronie domową licytację opartą na zasadzie „kto da mniej”) lub po prostu rozdając całymi partiami. Nie robiłem żadnych wyjątków. Zastrzegłem sobie tylko jeden warunek: książki można sprzedać lub podarować, byleby nie trafiły do żadnej biblioteki publicznej. Obiekty tego typu przez całe studia omijałem z daleka (gdy tylko mogłem). Za osobisty życiowy sukces uważam fakt, że nie splamiłem się nigdy wizytą w czytelni Jagiellonki – miejscu ponurym, nieludzkim, pełnym przedziwnych postaci rodem z koszmarów Lovecrafta (czyli tzw. Ryboludzi), których zadaniem była baczna obserwacja skarbca kultury polskiej. Biblioteki nie dały mi wykształcenia. Biblioteki dały mi w kość – wypełnianiem rewersów, kserem po bandyckich cenach (20 groszy za A4 na Rajskiej w Krakowie, 1 zł za stronę skanu!), kolejkami i klimatem intelektualnego kołchozu, którego szczerze nie znoszę po epizodzie edukacji w klasztorze (a działo się to jeszcze w szkole średniej).
Krótko mówiąc: pozbyłem się papieru radykalnie, w ciągu kilku dni, zachowując jednak elementarny szacunek do artefaktów, za które jeszcze kiedyś dałbym się pokroić. Dlatego książki te trafiły w większości do elitarnego grona znajomych, których nie przekonuje wizja nadciągających nieuchronnie zmian (poczekajcie, aż Amazon otworzy polski Kindle Store!) i którzy wciąż lubią wieczorem spojrzeć na regały wypełnione kulturą w wersji analogowej.
Nie mam najmniejszej wątpliwości, że rynek książki elektronicznej w Polsce lada moment eksploduje, mimo niesamowitego oporu wydawców. Tak dzieje się już w Stanach, powoli również w Europie. Adwokaci na salach sądowych w Krakowie ponoć masowo już korzystają z czytnika Kindle, by sprawnie zarządzać treścią kodeksów i ustaw. W tramwajach krakowskich nadal natomiast króluje papier, a widok czytnika powoduje niezdrową ekscytację. Ale to też kwestia czasu. Wydarzenia w rodzaju upadku PIW-u, przeciwko któremu można było sobie zaprotestować na facebooku, podziałają być może orzeźwiająco na całą branżę. Póki co trzeba zacisnąć zęby. I czekać, przeglądając cierpliwie legalne i nielegalne zasoby sieciowe, tworząc samodzielnie prasówki z kanałów RSS lub skanując zbiory prywatne. Na razie papier w Polsce trzyma się mocno.
Autor tekstu nie pobiera wynagrodzenia od firmy Amazon.
Rozdzielczość Chleba 2011-2018
Spędzaliśmy dużo czasu na Facebooku