Ponad 25 lat społeczno-gospodarczej transformacji na dobre odmieniło oblicze ziemi. Tej ziemi. Reedukacja, jakiej poddano polskie społeczeństwo – i tak dość podatne na skrajnie liberalne hasła, kojarzone z dobrodziejstwami zachodniego kapitalizmu – sprawiła, że nie potrafimy dziś często wyjść poza horyzont skrajnego indywidualizmu.
Składa się na to wiele spraw. Państwo polskie stało się w praktyce klubem do załatwiania interesów lokalnej i transnarodowej oligarchii. Jego ewidentna słabość instytucjonalna, sprzężona z kultem „taniego państwa”, powoduje, że znaczna część obywateli nie ma do niego zaufania. Solidaryzm społeczny, który ściśle wiąże się ze zdolnością do budowy efektownych instytucji publicznych, stanowi pusty slogan, ewentualnie wygodny worek treningowy dla neoliberalnych demagogów. Nie tylko dla tych, którzy wciąż chodzą do gimnazjum, i nie tylko dla ich guru. Politycy szczebla centralnego, publicyści nadający ton debacie publicznej, lokalni samorządowcy, nawet uliczni przechodnie na ogół są pewni, że to rynek ma zawsze rację.
Taka jest właśnie współczesna Polska. Dodajmy do tego kult ekonomicznego darwinizmu i przyzwolenie na egoizm myślenia i działania jako naczelne regulatory funkcjonowania życia społecznego. W przestrzeni publicznej coraz częściej słychać radykalne głosy, że „państwo to okupant”. Trudno uwierzyć, że wszyscy, którzy wypowiadają takie tezy, zbudowali je na solidnej argumentacji. Mamy do czynienia z czymś znacznie gorszym i trudniejszym do przezwyciężenia – modą na ostentacyjną niechęć do własnego państwa.
W sferze symbolicznej i realnej jednym z przykładów opisanych zjawisk jest prywatyzacja systemu emerytur, dokonana w 1999 roku przez rząd Jerzego Buzka (jednak prace nad „deformą” zaczęła wcześniejsza ekipa SLD-PSL). Krytyczną analizę tej głębokiej systemowej zmiany znajdziemy choćby w książce Dziecięca choroba liberalizmu Rafała Wosia. Na jej kartach autor przypomina, że wcześniej w Polsce funkcjonował tzw. emerytalny system repartycyjny/solidarnościowy. W jego obrębie wydatki na bieżące emerytury pokrywane były ze składek emerytalnych osób pracujących oraz podatków. System ten działa w większości krajów rozwiniętych.
Po reformie z 1999 roku na scenie pojawiały się prywatne instytucje finansowe, czyli Otwarte Fundusze Emerytalne, które zyskały dostęp do składek emerytalnych, pobierając w dodatku bardzo duże prowizje. Ten system ma się opłacać przede wszystkim im. Piękne obietnice „emerytur pod palmami”, skierowane do klientów, którymi właściwie staliśmy się w nowym systemie, nie wytrzymały próby czasu. W międzyczasie pojawiły się takie narzędzia oszczędzania przez pracodawców na pracownikach, jak umowy cywilnoprawne. Tzw. śmieciówki nie tylko pozwalają ominąć płacę minimalną, ale „uwalniają” pracownika i pracodawcę od danin publicznych. W tym od konieczności płacenia składek emerytalnych. Poza tym, dopiero niedawno zaczęto głośno mówić o tym, że w nowym systemie emerytury większości niezamożnego społeczeństwa zaczną ostro pikować w dół.
Problem nie dotyczy jednak tylko anonimowego tłumu Kowalskich, czyli rozbitego społeczeństwa. Radykalna reforma systemu emerytalnego, wprowadzona zresztą bez jakiejkolwiek debaty publicznej, konsultacji społecznych, za to w zgiełku marketingowej propagandy jej beneficjentów, miała być ponoć elementem uzdrowienia finansów publicznych. Ale tak się nie stało. Tak stać się nie mogło ze względu na ekonomiczną logikę tego systemu.
Prof. Leokadia Oręziak na kartach głośnej książki OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce jasno wskazała, w czym kłopot. Pozwolę sobie na nieco dłuższy cytat: „Polska od dłuższego czasu boryka się z problemami wynikającymi z istnienia OFE. Najważniejszy z nich to ogromne, dodatkowe zadłużenie państwa, będące wynikiem konieczności refundowania ubytku składki emerytalnej idącej do inwestowania na rynku finansowym zamiast na wypłatę bieżących emerytur. Przyrost połowy długu publicznego od 1999 roku jest wynikiem stworzenia przymusowego filara kapitałowego. (…) Ponieważ dalsze finansowanie OFE poprzez zadłużanie państwa może okazać się niemożliwe, to kontynuacja filara kapitałowego będzie wymagała od polskiego społeczeństwa ogromnych wyrzeczeń. Poza bolesnymi poświęceniami społecznymi i obniżeniem poziomu życia, oznacza to drastyczne zmniejszenie szans rozwojowych kraju, w tym szans na powstrzymanie młodych ludzi przed emigracją”.
Właśnie wzrost długu publicznego generowany przez prywatyzowanie zysków OFE i upublicznianie strat spowodował, że w 2013 roku rząd Donalda Tuska zdecydował się ostatecznie na częściową (i dość delikatną) korektę systemu, czyli dobrowolną składkę do OFE i przeniesienie środków obligacyjnych OFE na subkonta Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Spotkało się to ze znaczną krytyką tzw. ekspertów i publicystów ekonomicznych, których zbyt rzadko nazywa się po imieniu – lokajami finansjery. Także wielu Polaków, w duchu skrajnie liberalnego paradygmatu, narzekało i wciąż narzeka na ten „zamach na ich pieniądze”. Dość groteskowym przykładem takiej sytuacji jest i to, że mocno korwinistyczny tekst o OFE i ZUS ukazał się na początku listopada 2015 roku na stronie internetowej… związkowego pisma „Tygodnik Solidarność”. Niestety, wciąż jest tak, że dość krótkowzrocznie patrzymy na to, jak kształtują się rzeczywiste relacje między naszym portfelem a kondycją własnego państwa. I dziwimy się niepomiernie, że społeczno-gospodarczy darwinizm tylko nielicznych czyni ludźmi zasobnymi.
Ta historia ma jeszcze jeden wątek. Otóż na ogół negatywnym bohaterem opowieści o polskim systemie emerytalnym czyni się Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Medialne klisze, powszechnie obowiązujące wyobrażenia społeczne, kąśliwości liberalnych publicystów skoncentrowane są na opowieściach o złym ZUS-ie, który odbiera renty i emerytury ubogim staruszkom. To oczywiście wielki dramat. Ale ZUS jest tylko instytucją wykonawczą, działa wedle systemowej logiki III Rzeczpospolitej. Skoro daniny publiczne są coraz skromniejsze, skoro rządzi logika „taniego państwa”, skoro coraz większa liczba Polaków doświadcza „dobrodziejstw” prekariatyzacji, skoro zrezygnowano z systemu ubezpieczeń społecznych opartych na zasadach solidarystycznych, to „polityka zaciskania pasa” dotyczy także ZUS.
Napiszę to wprost: fakt, że na przykład urzędnicy dostają premie nie jest niczym niezwykłym. Problemem jest mocne dochodowe zróżnicowanie i rozwarstwienie wśród wyższej i niższej kadry urzędniczej. Fakt, że gmachy ZUS-u dobrze wyglądają, także nie jest niczym złym. Bądź co bądź te budynki to wizytówki naszego państwa i miejsca pracy urzędników naszego własnego kraju. Prawdziwa choroba tkwi w szerokim przyzwoleniu na antypaństwowy i antyspołeczny konsensus. A w jego myśl kolejnym staruszkom i starcom będą okrajane i odbierane świadczenia – w ramach szeroko zakrojonej „optymalizacji kosztów społecznych”. ZUS stał się chłopcem do bicia i kozłem ofiarnym, gdy tymczasem to politycy i duża część Polaków zgadza się w praktyce na to, żeby pieniędzy w systemie nie było. To my, aprobując politykę egoizmu, jesteśmy współodpowiedzialni za patologie tego systemu i za ludzi odsyłanych z urzędów z kwitkiem. Więcej nawet – grozi nam, że i nas może czekać podobny los.
Polska nie jest jakimś obcym krajem, w którym przypadkowo żyjemy. Problemem jest to, że Polacy zachowują się, jakby byli kimś obcym we własnym kraju i nie chcą zrozumieć, że albo wreszcie nauczą się budować efektywną architekturę państwa, albo pozostanie nam jałowe biadolenie. Wybór zależy od każdego z nas.
######
Materiał z ZUS-owego „Nośnika”: przejdź do spisu treści