Rozdziel
czość
Chleb
a (RIP)

GonzoKraków. Ul. Szewska

Ziemowit Szczerek

Nocą.

Ulica Szewska nocą nocą.
Elo elo.

– Du ju łont tu kom to, kurwa, erotik szoł? E! Ju, mister, ju, ta, ta, do ciebie mówie, e.
– Co? – sie pytam.
– Czy chce pan iść na ten, no, erotik szoł? – sie pyta on już po polsku, a ma kurtke skórzanom i wkurwiony nawet nie jest, jak wszyscy tutaj, tylko w chuj zmenczony.
– Nie chce dzienki dzienki – mówię, bo nie chcę, kurwa, nie chcę, to znaczy, Jezu, może bym i poszedł ale w sumie to po cholerę, nie chce mi się, mi się nie chce. – Ale – pytam, tak z ciekawości – za ile?
– A – mówi on – kurwa, jak nie chcesz i dzienki dzienki, to chuj cie to obchodzi za ile, ja pierdole. Znasz, że noł many, noł hany, noł pusy? To już znasz.
– Spierdalaj – żegnam się.
– Spierdalaj – żegna się on i się rozstajemy.

A ulica Szewska nocą dopiero się zaczyna i się ot tak zaraz nie skończy, o nie.

Potem jest Mekdonald, pod którym siedzą w czapkach z daszkiem niewygiętym młode szczawiki, młode, paczpan, a już najebane. W jednym ręku czikenburger, w drugiej ręce własny bełt.

– Te, pa, co zyżor to wyrzygał, te – mówi kolo do kola, co przechodzą obok i mają na nogach niebieskie najki z poduszkami powietrznemi, żeby się chodziło łacniej a skwapliwiej. – Pa go, pa! Pa!

Siedzą też laski z Finlandii pod Mekdonaldem, chude, w leginsach, nastolatki, nawalone jak działa, dalejże, hejże – śpiewają jakieś pieśni ze skocznymi spółgłoskami: „Tikurilla, hakkonen, jukka, hundeamlainen” się roznosi. Dresiska rodzime nasze koło nich się kręcą jak koty, ślizgają się po bruku położonym pod koniec lat dziewięćdziesiątych, otaczają je, osaczają, co z tego będzie, co z tego będzie, chuja wiadomo, bo dwóch pałkarzy w czarnych kostiumach ochroniarzy patrzy z półuśmiechem na te dresie zakosy i zakusy, i chyba raczej ich sympatia jest po dresiej, ojczystej stronie.

Dalej idę, bo się tłuszcz z Mekdonalda skrapla na zimnym powietrzu i osiada żółtobrązowym nalotem na ciele i włosach, i nosie, i idę dalej, przez ciżbę różnokolorową, w której kłębią się dziwaczni kolesie sterczący przed wejściem do znanej krakowskiej dyskoteki. Tu jakiś kolo staje na rękach i wszystko mu z kielni leci, to się jego frendowie rzucają na kolana i garną fanciaki: to komóreczkę garną-grabią, to portfelik, to grzebyczek, bo ten na rękach z grzebyczkiem tak oldskulowo się czesze, więc nosi.

Inny próbuje komuś klepnąć, ale wóda zalała mu gałki oczne już dawno temu, więc mieli i młóci teraz wyłącznie zasmożone powietrze krakowskie, a wszyscy inni stoją wokół niego i z niego leją pod niebiosa, pod niebiosa polewają, gloria, gloria. Kolo tańczy jakiś taniec chujwijaki, chujwicoztegobedzie, chujwidoczegotodoprowadzi, póki co próbuje kogo klepnąć, ale nic, nic, nic, noc, noc, noc, płoną światła ramp, policjanci też się śmieją z niego życzliwie, aż w końcu zjawia się jakiś wołodyjowski ochroniarz i jednym pierdolnięciem rozkłada nieboraczynę na glebie. Pały brawo bijom, bo one już tu nic nie muszą, bo już za nich sprawę załatwiono.

 

 

Z dyskoteki wychodzi laska w białym gieźle i białych kozaczkach – i rzyga od progu. Rzyga, rzyga, nic nie jadła cały dzień, tydzień, miesiąc, żeby mieć talię szerszenia, więc rzyga pustką, nicością, zaraz czarną dziurę wyrzyga i ta czarna dziura wessie całą tę, kurwa, ulicę Szewską. Godzinami trenowała zimnosuczą minę przy lusterku, godzinami to robiła, tonę se tapety zadała, żeby wyglądać na zimną i niedostępną, i w ten sposób jaszczurczy serca męskie łamać, a temczasem rzyg ją wielki wziął, bo martini było za słone, a oliwejro zepsute, bo seksondebicz złym drinkiem był – i teraz tryska tą nicością, co jej nie jadła, na bruk krakowski tysiącletni, kładziony w najtisach, i między tryskiem a tryskiem dzwoni do chłopaka: „Michaaał, Michaaał, gdzieżeś jest, gdzieżeś jest, dejżemi numer na taryfeee, zamówżemi taryfeee.

Dalej idę, stoją taryfiarze właśnie, stoją, nie są zrzeszeni w korporację taksówkową, o nie! Mogą brać milijon pincet za kurs – i bierą!

– Tu dzieweczko, tu – mówią – wabiąc-kusząc tę w białym gieźle, rzygającą nicością. – Tu pódź, tu!

I ona mówi do komórki: „Michaaał to weź mi już nie szukaj, bo już maaam”, i siada, wsiada, pytają – gdzie, ona mówi – na Red Prondnik, a im już się yapięta radują jak mapetom, już ją oni przewiezą przez Skałe, Łolkusz i Gliwice, Łojezu!

 

*

Dalej jest już Królestwo Kebaba i smagłe chopy pytają: „Zjesz? Czenke czasto czy neczenke? Pikantny sos czy ostri?”. Obracają się martwe kury na szpikulcu, kolesie w weekendowych autfitach gapią się na to obracanie zahipnotyzowani, patrzą, jak tłuszcz po kurach ścieka, jak łobcieka, jak kebabiarz ścina ścinakiem mięso oprażone, jak owo spada do miski metalowej, jak Agnieszce, co tam u niego pracuje, pokazuje: „Pacz, mówi, tak nakładasz do kebaba, żeby się wydawało, że dużo nakładasz, a defakto mało nakładasz, pacz, mówi, pacz, ucz się, ucz, Agnieszka, ucz się, ucz, ucz, ucz się, dziewczę, ucz się, ucz. Są kebaby smagłe, są i polsko-konkurencyjne, z napisem Kebab Mieszkopierwszy i Bolesławchrobry – czysto polski, katolicki biznes. Kebab Narodowy.

– Jakiego kebaba narodowego raz mam dać? – pyta słowiańska blondina w koszulce z Żołnierzami Wyklętymi na podkoszulce.
– Chrobrego kebaba proszę raz – mówi klient, długie włosy, Lech Kaczyński w klapie.
– A ja poproszę kebaba krzywoustego – mówi następny. – Ale na grubym! Nie na cienkim. Co ja – zwraca się z rechotem do okolicy – co ja, cienki, żeby jeść na cienkim, czy co?

A potem już się kończą kamienice, potem już się rozszerza, potem już ulica idzie, i Planty, co się sika na niem, i tramwaje jeżdżą, i wszyscy czekają na przystanku, aż tramwaj przyjedzie nocny numer 64, i czekają czarnoskórzy studenci z duszami na ramionach, bo wokół nich krążą szpiczastozębi Polacy i patrzą na nich jak gęsi na łydki.

I idą dwaj najebani kontrolerzy biletów, najebani totalnie, i podchodzą do przytankowego tłumu, i mówią: „Bileciki do kontroli, mamy was! Mamy was, fujary saskie, mamy!” – i wiyjmują kajeciki, i są tak najebani, że przestają dostrzegać tłum na przystanku, tylko wzajemnie wymieniają się dokumentami, wzajemnie się sobie spisują, wystawiają sobie obaj rachunek w kwocie złotych stu pięćdziesięciu, salutują sobie dwoma palcami i odmaszerowywowują. W kierunku Szewskiej właśnie.

######

Tekst ukazał się w Nośniku #1+1: Polska

Rozdzielczość Chleba 2011-2018

Spędzaliśmy dużo czasu na Facebooku